Stowarzyszenie ” Głogowska Edukacja Kresowa” serdecznie zaprasza na spektakl pt. „TEN DROGI LWÓW, TO MIASTO SNÓW” w wykonaniu prof. Stanisława Górki w dniu 04 czerwca 2024 r ( wtorek) godz. 17:00.do Teatru im. Andreasa Gryphiusa.
Profesor dr hab. Stanisław Górka – aktor teatralny, filmowy i telewizyjny, producent, reżyser oraz wybitny pedagog. Stanisław Górka jest postacią niezwykle utalentowaną i wszechstronną. Swoją karierę aktorską związał zarówno z teatrem, jak i kinem, zdobywając uznanie zarówno w Polsce, jak i za granicą. Jego kreacje w takich produkcjach jak „Plebania”, „Magda M”, „Miodowe lata”, „Pułkownik Kwiatkowski” czy „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy” były doceniane przez krytyków i widzów. Jednak to nie tylko jego osiągnięcia aktorskie wyróżniają go na polskiej scenie artystycznej. Profesor Górka jest również współzałożycielem i liderem Towarzystwa Teatralnego Pod Górkę, teatru specjalizującego się w kameralnych formach wokalno-aktorskich. Jego wkład w rozwijanie sztuki teatralnej i wspieranie młodych talentów jest nieoceniony. Spotkanie to doskonała okazja do bliższego poznania tej wyjątkowej postaci, a także do rozmowy na temat sztuki, filmu i teatru. Wydarzenie jest otwarte dla wszystkich zainteresowanych, a wstęp jest wolny.
Poniżej informacja spektaklu
Wszyscy doskonale pamiętamy wypieki na twarzach, rozemocjonowane dyskusje w domach i pustkę na ulicach w godzinach emisji przebojów naszej TV „Czterech pancernych”, „Stawki większej niż życie”, „Isaury”…
I pomyśleć, że – jak twierdzą świadkowie – zainteresowanie to jest niczym w porównaniu z przeżyciami całej zradiofonizowanej Polski 60 lat temu, co niedzielę, o dziewiątej wieczorem… Na fali średniej 385,1 metra nadawało bowiem wówczas „Polskie Radio Lwów”. Nadawało przebój nad przebojami, program, którego popularność wyludniała ulice Gdyni i Poznania, Wilna, Warszawy i Katowic – „Wesołą lwowską falę”…
Była to niepozorna, bezpretensjonalna składanka skeczy, satyrycznych dialogów i piosenek rodem z lwowskiego folkloru, z tradycji Łyczakowa, Grodeckiego i Żółkiewskiego.
Ale jakże utalentowani ludzie ją tworzyli… Przede wszystkim animator całości – autor, reżyser, organizator i kompozytor w jednej osobie, twórca studenckiego teatrzyku „Nasze oczko”, który był zalążkiem „Lwowskiej fali” – Wiktor Budzyński (nota bene ojciec wielce popularnego w latach siedemdziesiątych konferansjera Janusza Budzyńskiego).
Teksty dla „Fali…” pisali Marian Hemar, Emanuel Schlechter, Ref-Ren (Feliks Konarski), muzykę komponowali Henryk Wars i Alfted Schuets („Czerwona maki na Monte Cassino”).
Ale sławę przynieśli jej przede wszystkim Henryk Vogelfaenger i Kazimierz Wajda, czyli po prostu… Szczepko i Tońko!!!
A poprawniej – Szczepku i Tońku! Właśnie tak, gdyż popularyzacji, upowszechnieniu poprzez eter na całą Polskę lwowskiej gwary, „Bałakania batiarów”, specyficznemu poczuciu humoru, dystansowi, a zarazem ogromnemu ciepłu i wyrozumiałości dla ludzkich słabostek – zawdzięcza ta para swój niebywały sukces.
Słuchała ich cała Polska, ale nie tylko słuchała. Specjalnie dla nich napisano scenariusze i nakręcono trzy filmy fabularne (wszystkie w reżyserii Michała Waszyńskiego): „Będzie lepiej”, „Włóczęgi” i „Serce batiara”. Kopia tego ostatniego spłonęła w czasie wojny i nigdy go już nie ujrzymy.
Wiktor Budzyński cały okres powojenny spędził w Londynie. Kazimierz Wajda zmarł w 1955 roku w Warszawie na zawał serca. Pracował jako spiker w Polskim Radiu, ale nikomu nawet szepnąć nie wolno było, że właśnie odszedł wielki Szczepko, ze Lwowa… Bo to przecież było już za granicą… Henryk Vogelfaenger (Tońko) pracował w Anglii jako prawnik przez 40 lat, dopiero w 1989 roku powrócił na stałe do swych rodzinnych stron…
„Z ostatnim lwowiakiem ten rodzaj kultury zaniknie” – powiedział Jerzy Janicki, wielki ekspert historii i tradycji miasta.
Czyżby?
Nasz program, próba ocalenia i kontynuacji spadku po „Wesołej lwowskiej fali”, po batiarach, po Szczepku i Tońku, powstał z chęci zaprzeczenia tej tezie. Czym nam się to udało – ocenią Państwo sami…
Wiele ma, czy raczej niestety – miał, Lwów osobliwości. A to, że leżąc na głównym europejskim dziale wód taką sprawiał oko liczność, że kiedy padał deszcz, to jedne krople, które akurat padły na dach kościoła św. Elżbiety od strony Gródeckiej – spływały potem przez Bug do Bałtyku, a inne (co spadły od strony Sapiehy) zasilały Dniestrem … Morze Czarne. A to, że był jedynym na świecie miastem, które w swych murach mieściło aż trzy naraz arcybiskupstwa katolickie (łacińskie, greckie i ormianskie ) i z tej racji papież Syksus V nazwał miasto urbs catholicissima. Można tak tych osobliwości wyliczać a wyliczać, bo lwowiak jak się w ich wymienianiu rozpędzi, to powiadają: „ wiemy, wiemy, u was nawet kilogram był cięższy, a metr dłuższy”.
Ale bez wątpienia największą osobliwością Lwowa jest – mowa lwowska. Nie gwara, bo w końcu każdy region ma swoją specyficzną gwarę. Język, którym na co dzień posługiwali się lwowianie, dlatego nobilitowany być może do mowy, ponieważ był językiem powszechnym, nie znającym niemal różnic klasowych. Dostrzegł to już dawno wielki znawca kultury lwowskiej Kazimierz Schleyen. „ Lwowska gwara – pisał – jest osobliwością na świecie. Gdzie indziej gwara miejska jest związana z pewną klasą ludzi, głównie niewykształconych . Osobliwością gwary miejskiej Lwowa jest jej powszechność, bo nawet profesor uniwersytetu wolał jeść jajecznicę z „trymbulką” niż ze szczypiorkiem. ( … ) Gwara ta tworzyła się i narastała przez wieki w tej bramie Polski na wschód i południe, przez którą przesuwały się różne narody i różne języki. Nigdzie niespisana przechodziła z ojca na syna i nie tylko nie zamierała, lecz wzbogacała się … ” A była to mowa, w której jak w lustrze odbijała się cała historia miasta, tego miasta – bukietu, splecionego z różnobarwnych języków, kultur i obyczajów. Co wyraz to wskazówka dla etymologa , co słowo to czkawka po jakimś słowie – pobratymcu: ukraińskim, niemieckim, węgierskim nawet (batiar). A przy tym ten jeszcze ni to sentyment, ni to przywiązanie do nieboszczki Austrii. Wszak prawowity lwowianin – od profesora poczynając, a na szymonie, czyli dozorcy kończąc – miał w mieszkaniu nakastlik i trymutkę, wypijał halbę lub gelajze piwa, jeździł einszpanerem, czyli jednokonną dorożką, a ich żony upinały sobie włosy nie żadną tam spinką, a obowiązkowo harnadlem …
Kultywowała ten bałak lwowska piosenka, niezapomniane dialogi Szczepka i Tonka w „Wesołej Lwowskiej Fali”. I oto nagle z wyroku historii i kaprysu trzech facetów biesiadujących w Jałcie, wszystko to się skończyło. Wypędzeni ze swego miasta lwowiacy wraz z tułaczym tobołem wywieźli i swój bałak. Jeszcze czas jakiś słychać go było na ulicach Bytomia, Gliwic, Zabrza i Wrocławia, ale dziś już ich wnuki nie urywają się ze szkoły „na hinter”, a po prostu na wagary, ścierają w zeszytach gumką zamiast – „radyrka”, chodzą, a nie „hulają”, wydają pieniądze zamiast „szwajnerów”, piją wódkę zamiast „ćmagi”. Bałak ich dziadków jest już językiem martwym.
Są jednak na szczęście jeszcze ludzie, co nie uwierzyli w zgon bałaku. Wygrzebują go ze strychu niepamięci, otrzepują z kurzu zapomnienia, reanimują na wszystkie sposoby. To aktorzy, w tej liczbie ci, którzy w tym programie przypominają różnym niedoukom czym było miasto które dla jednych było Leopolis, dla innych Lembergiem, dla jeszcze innych Lwiwem. „Lwowskie piosnki Tońcia” – wydawałoby się ot składanka: ledwie skecz, ledwie żarcik, ledwie piosenka. Nie, nie, w tej frywolnej zwrotce, w tym żarciku, dialożku, piosence, w tym wreszcie bałaku cała kryje się historia.
O mieście, które z górą 650 lat było miastem polskim. Dlatego jako lwowianin, z tak wielkim szacunkiem odnoszę się do autorów i wykonawców tego spektaklu. I w lwowskim bałaku im dziękuję, co się mniej więcej wyraża: daj Boży zdrowi, a Matka Boska pieniędzy
Jerzy Janicki